Jestem poruszony pięknymi, sugestywnymi obrazami świata, przestrzeni, natury i – niezauważalnymi dla czyjegoś innego oka – drobiazgami przyrody obecnymi w kruchej, pełnej ulotnego wdzięku liryce Zygmunta Ficka. W odróżnieniu od wielu współczesnych poetów, którzy w swoim opisie świata nie wychodzą poza najbliższy horyzont antropocentryczny (człowiek i tylko człowiek jako bohater literacki), autor umieszcza ognisko swojej kamery w oku pawika, drozda, kropli, która wzbiera i w końcu nabrzmiała spada, w ciszy: ścieżki, powietrza „cudownie żeglownego”, zmierzchu wahającego się pomiędzy litą ciemnością a jasnością. Człowiek pojawia się tu rzadko lub prawie wcale. Poza poetą, wzmiankami o rodzicach i „ośmioletniej” dziewczynce – znajdziemy w tych lirykach bodaj jeszcze tylko pana Bolesława i pana Pawluśkiewicza, zresztą też – budowniczych karmników dla raniuszków.

     Niezwykła „buddystyczna” perspektywa, niesamowita uważność i czułość dla uwijających się wokół nas „braci i siostrzyczek mniejszych” – ptaków, owadów, innych zwierzątek, a nawet dla deptanych przez nas nieuważnie kamieni czy szemrzących nam coś do ucha potoków, strumyków, zmierzchów, świtów, ścieżek, pagórków. Ficek – świętofranciszkański Odys tego mikroświata – nie potrzebuje dalekich mórz i oceanów, by rozpiąć skrzydła poetyckiej wyobraźni, wystarczy mu rodzinna Skawica, co nie znaczy, że nie przemierzył też na własnych nogach gór, górek, dolin i dolinek tatrzańskich wzdłuż i wszerz, żeby wypatrzyć bystrym okiem to, co potrzebne mu będzie do zbudowania sugestywnej metafory, nośnego obrazu. Jest przy tym pracowity i skrzętny jak drozd obrożny, co wspólnie z droździcą uwija się przy wiciu gniazda dla droździej rodziny, która stanie się dla nich całym ich odrębnym światem.

/z posłowia Józefa Barana